Nie ma to jak dobra inba. Wyeksploatowawszy polityczne dyskusje przy wigilijnym stole i wątki wokół sylwestrowych “zaleceń” vel. “nakazów” Polacy postanowili się pokłócić znowu. Tym razem kulturalnie, bo o kino.
W bańce dziennikarzy kulturalnych zawrzało, bo na Netflixa trafiła wyczekiwana, ostatnia polska premiera roku: Wszyscy moi przyjaciele nie żyją – tak, ten film z Julią Wieniawą w kryształowych “piegach” na plakacie. Jedni zawyli z zachwytu i na ostatnią chwilę wrzucili film na wysokie miejsce do swojej “topki”, inni zawyli z bólu i okrzyknęli reżyserski debiut Jana Belcla największym złem tego, wszak bardzo nieudanego, roku. I zaczęłą się zwarcie: “wy się nie znacie” – “nie, to WY się nie znacie”. “Boomerski gust” – “zero wyczucia konwencji” . “Rewelacyjne żarty” – “żarty wuja z wąsem”. Ciesząc się, że tak silne emocje może wywołać coś innego, niż szczepionki na COVID19 i promocja na świeżaki w Biedronce, pytamy strony tego zamieszania, dlaczego właściwie tak bardzo i mocno się różnimy – i co to znaczy.
TAK: Karolina Piotrowska, Canal +, “Aktualności filmowe”
Według mnie dyskusja wokół tego filmu to klasyczny dyskurs między zwolennikami sacrum i profanum. Nasze polskie sacrum, nowobogacki domek, oświetlony lampkami, z salonem jak z instagrama celebrytek, z choinką robioną na zamówienie, z obrazkami z wakacji rodzinnych w ramkach na ścianach korytarzy, bo przecież w rodzinie siła. Do tego gabinet pana domu, z mocarnym biurkiem i ciężkim fotelem, nikt przy nim nie siada bo i po co, ale wrażenie robi, tak jak księgozbiór kupowany z metra, ale nie o wiarygodność tu chodzi, ale o wrażenie – właściciel wie, co to książka, nawet umie czytać. Czyli elita. Jeszcze jest pralnia, bo w każdym porządnym domu jest pralnia, tak pokazywali w telewizji, jest jeszcze ogród i obowiązkowo podjazd pod dom jak z katalogu, wszystko jak w mazowieckiej wersji Dynastii, czyli witamy w polskim katalogu marzeń i aspiracji ad2020. Witamy w naszej bajce. Do tego w domu jest impreza, bynajmniej nie kółka różańcowego albo patriotycznego, ale klasyczna młodzieżowa biba. Jest seks, alkohol, narkotyki i ups, są wyrazy, baaardzo dużo wyrazów, przy których ci, którzy już rumienili się niezdrowo słuchając kilka tygodni temu z ulic gromkie „wypierdalać”, teraz są na granicy zawału. Bo porządni ludzie nie klną, nie mówią brzydko, kobiety są matkami Polkami, mężczyźni zaś całują je w rękę a nie łapią za biust, albo rujnują ten sztuczny. A Polska to kraj porządny.
No niestety nie. Jesteśmy grzeszni, czyli bardzo zwyczajni, lubimy się upić, wciągać substancje, w łóżku nam nie wychodzi, albo mamy fantazje rodem z pornhuba, niektórzy lubią to w duecie, a inni w większej grupie albo z kimś w wieku naszego rodzica. Ups. Znowu nie wypada. O to chodzi z dyskusją o tym filmie; film uderzył w nasze samozadowolenie, nasze sacrum, wyobrażenie o sobie. Zesikał się nomen omen na nasze marzenia, puścił pawia i jeszcze poprawił blantem, a potem mu się odbiło. Stąd ta ogromna, często niemerytoryczna temperatura, wyzwiska i oskarżenia padające w dyskusji. Bo dwójka zagraniczniaków, w towarzystwie grupy aktorskiej i celebryckiej młodzieży zrobiła film tak bardzo o nas, tak bardzo bezwzględny i przy tym śmieszny, że niektórych boli brzuch od śmiechu, jak piszącą te słowa, a innych zadek, bo kijek w tej części ciała boli. Można mówić o nawiązaniach do gatunku teen sex comedy w stylu American Pie, filmu, który oglądałam po raz pierwszy zarumieniona, ale który po latach pokazuje temperaturę swoich czasów, można mówić o cytatach z klasycznych horrorów i nawiązaniu stylistyki Tarantino – to nic wobec „bezbożności” tego filmu.
Bo warsztatowo wiele tu zarzucić nie można, poza małymi brakami w scenariuszu. Tu się wszystko zgadza. I historia i to, jak konsekwentnie została nakręcona, w tej bajkowej i przefiltrowanej przez filtry manierze „reklamy Apartu’, po casting, który jest świetny, od celebrytów, muzyków, aktorów młodego pokolenia – genialny Więcławek, po wspaniałą, autoironiczną Monikę Krzywkowska w jednej z najbardziej ryzykownych ról jakie można sobie wyobrazić. Tu naprawdę merytorycznie nie można się przyczepić, gdybyśmy się o ten film kłócili wyłącznie od strony wykonania, wiele uwag by nie było. On uderzył z bezczelną, brutalną i podniecającą siłą profanum, walnął między oczy tą słodką formą rodem z programów lajfstajlowych, wymieszaną z ohydą, krwią, alkoholem i wydzielinami, w nasze emocje, nasze sacrum. On jest bezbożny, on jest arogancko dobry. Dlatego wywołuje takie emocje w tym i tak rozemocjonowanym roku.
NIE: Kaja Klimek – Kajutex, edukatorka i krytyczka
Oglądanie tego filmu podsumuję tak: Gdyby nie live-komentowanie na czacie z przyjacielem, który już to widział to bym sczezła, skisła, wyłączyła, żeby natychmiast odkazić sobie mózg. Wygrało wspólnotowe doświadczenie braku podjarki – z niejakim szacunkiem dla formalnego, technicznego wykonania, bo jest to nawet porządnie zrealizowany film, który się zasadniczo może oglądać. Nie jest to wyrób filmopodobny a la coraz to bardziej nie-filmowy Patryk Vega. Sama treść tonie w morzu seksizmu (wobec wszystkich, nie tylko kobiet), wujowych i boomerskich żartów, które mnie nie śmieszą i nie cieszą. Ot słaby film, który chce być bardzo odjechanym kinem po bandzie, ale wciąż jest słabym filmem. 3,5/10 na Filmwebie, można się rozejść. A na poziomie meta? Sylwestrowy taniec śmierci na zgliszczach 2020 i reklamy znanej marki jubilerskiej (i klasy średniej, i bananowej młodzieży, i czego tam jeszcze), czyli o wow, wywrotowość! IMHO to wszystko nie jest aż takie wywrotowe, żebym miała poczucie, że oto proszę państwa, mamy film, który przejdzie do legendy i stanie się polskim midnight movie. Mam za to inne poczucie: twórcy celują w taki target i chcą, żeby WMPNŻ takim filmem się stali i trzymają kciuki do białości, żeby magia “tak złe, że aż dobre” mogła się tu zadziać. Niestety, obawiam się, że brakuje szczerości i tej cudownej, magicznej (no właśnie!) naiwności Tommy’ego Wiseau i The Room oraz wszelkich filmów spod tego znaku. Pozostaje słaby, zupełnie nie-magiczny film. I jak owi przyjaciele – ostatecznie totalnie martwy. A ja nie tego szukam w kinie.
Ale może teraz ku życiu: żywa dyskusja wokół filmu to dla mnie równie ciekawy – jeśli nie ciekawszy – wątek. Proszę państwa, jak krytyk filmowy Michał Oleszczyk mógł dać temu filmowi 9 na Filmwebie?! Komentarze, reposty i riposty, opinie naśladowcze, no pasarany, veta… co za niespodzianka! To w tej naszej bańce (podkreślam w bańce!) opinia krytyków filmowych aż tak się liczy? Och sweet, to takie miłe, bo dyskusje wokół #wszyscyjesteśmykrytykami wskazywałyby, że już dawno pozamiatane. A jednak nie! To fajne! I ciekawa jest filmoznawcza tyrada Michała na temat tego filmu (na FB) i powoływanie się na klasyków, żeby nam objaśnić walory gross-outowe i wspólnotowe tego doświadczenia. Fajna lekcja filmoznawcza, ale trochę jednak z poczuciem: “jeśli cię to nie śmieszy i się nie łapiesz, to nie kumasz, a my tu kumamy, a ja ci teraz objaśnię, jak masz to skumać i docenić”. I tyle że sęk w tym, że ja się na nie nie łapię, nie wysiedziałabym w tym metaforycznym kinie zarzygując się (pardon!) ze śmiechu, bo to nie moja huehue-parafia i nie moja śmiecholandia. I’d prefer not to. Ale całe szczęście kino ekscesu (szczere czy wycyzelowane!) i ma to do siebie, że może po prostu nie zadziałać, nie wymłócić śmiechem (komedia), strachem (horror), podnieceniem (porno) czy epickością spektaklu (filmy pokroju Transformers). Dla mnie filmowa anarchia i eksces leżą gdzie indziej, ale nie zmienia faktu, że fajnie, że możemy sobie tym pogadać – ostatecznie wspólnotowe doświadczenie kina to sprawa najwyższej wagi. I mówię to zupełnie serio.
TAK: Jan Belcl, reżyser „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją”
Przez ostatnie cztery dni świetnie się bawiłem czytając i obserwując reakcje na film – te “dobre, złe i brzydkie”. Obie strony tej dyskusji są dla mnie ciekawe, a wręcz umieram ze śmiechu w reakcji na niezwykle zaawansowaną intelektualnie i pełną pasji krytykę, jaka spada na film. Fajnie jest patrzeć, jak jedni twierdzą, że WMPNŻ to mistrzostwo świata a inni – że totalne gówno. Marzyłem, żeby któryś z moich filmów spotkał się z takim przyjęciem, bo wszyscy moi ulubieni reżyserzy zawsze dzielili publiczność. Czuję się świetnie, sam będąc teraz na takiej pozycji.
Co do ludzi, którzy mówią, że film jest beznadziejny – myślę, że jest kilka powodów takiej reakcji. Po pierwsze, tak ujęte kino gatunkowe to coś całkiem w Polsce nowego, być może wywołuje więc jakiś rodzaj szoku kulturowego, i dlatego łatwo hejtować. Potem do rozpędzonego pociągu hejtowania wskakują kolejni pasażerowie, bo staje się to cool. Ale widzę, że wiele osób zmienia zdanie, na przykład oglądają film po raz drugi i zmieniają swoją pierwszą, impulsywną opinię. Na ironię zakrawa, że to, co niektórzy krytycy wskazują jako najsłabsze, dla innych jest w filmie najfajniejsze. Wydaje mi się, że ludzie ogólnie powinni nieco poluzować majty i po prostu pozwolić filmowi być rozrywką, zabawić się, nie brać tego wszystkiego tak śmiertelnie serio. Naprawdę, celem tego projektu nie było znalezienie lekarstwa na Alzheimera, uwierzcie mi.
Największą frajdą jest dla mnie patrzenie, jak widzowie oglądają film po dwa, trzy razy. Setki ludzi piszą do mnie codziennie, by przekazać, jak bardzo im się WMPNŻ podoba, jak bardzo im w Polsce takiej produkcji brakowało. Wydaje mi się, że nasz projekt ma szansę otworzyć drzwi dla innych twórców, których jara kino dziwne, szalone, świeże, eksperymentujące z gatunkiem, a nie tylko staromodne komedie romantyczne i nudne dramaty, w których bohater przez dwie godziny gapi się przez okno.
Mam nadzieję, że widzów będzie nam przybywać, zarówno tych którzy film kochają i tych, którzy go serdecznie nie cierpią, bo to tylko znaczy, że zrobiliśmy coś, co wzbudza w ludziach silne emocje, takie czy inne. Chyba nie robię filmów po to, by ludzi łączyć – wolę kino, które dzieli, wzbudza skrajne reakcje. I ten show, którego jestem świadkiem, bardzo mi pasuje.
Piss and love, and Happy new year!
NIE: Bartek Czartoryski, krytyk filmowy
Kiedy usiadłem do obejrzenia tego filmu, nie sądziłem, że kilka dni później będę w ogóle o nim jeszcze myślał, ale, jak powiedziałaby zapewne owa rozpustna i niebawem martwa młodzież, szambo wybiło. Chciałbym powiedzieć, że rozgrywa się na naszych oczach jakiś pokoleniowy konflikt, bo wysokie oceny przyznali krytycy i krytycy grubo po trzydziestce, lecz przecież i mi bliżej do czterdziestki, czyli nie jest to aż tak proste. Choć muszę przyznać, że mi, chłopakowi wychowanemu na socjalistycznym, niezbyt zamożnym osiedlu, scenariusz wydaje się być nafaszerowany wymuszenie młodzieżowymi, blokowymi tekstami, którymi raczyli nas dwadzieścia lat temu nauczyciele i zgredy udający fajnych. Nie bez znaczenia dla rozbieżnych ocen pozostaje na pewno sam fakt subiektywności poczucia humoru, co jednego śmieszy, dla drugiego będzie żenujące, taki już ciężar – czy też lekkość – wynikający ze specyfiki samego gatunku. Gdybym miał jednak na poły analizować, a na poły zgadywać, powiedziałbym, że spolaryzowane opinie na temat rzeczonego filmu wynikają nie tyle z chęci czy niechęci do zaakceptowania danej konwencji, ale wyrażenia (lub nie) umyślnej zgody na przełknięcie swoistego ersatzu, bo mamy do czynienia z filmem wtórnym i wstecznym. Inna sprawa, że entuzjastyczne recenzje budzą niekiedy niezdrowe i zdziecinniałe emocje, które kończą się zjadliwymi i zaciekłymi atakami na krytyków, co można, paradoksalnie, odczytać cokolwiek optymistycznie. Oznaczałoby to bowiem, że mimo epoki cyfrowej, nasze zdanie nadal się jak najbardziej liczy. A tak na marginesie: przypomina mi się przy tej okazji afera o ostatnią scenę z Kingsmana, kiedy uratowana przez głównego bohatera księżniczka wynagradza mu jego trudy udostępnieniem pewnej części ciała; wtedy żyłka pękła niektórym krytykom, którzy dzisiaj zaśmiewają się z akcji, jakie odchodzą u Belcla.

TAK: Michał Oleszczyk, krytyk filmowy, konsultant scenariuszowy, były dyrektor Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni.
MOTTO: „Czy da się nakręcić w tym kraju dobry film i nie dostać po głowie?” —Pauline Kael, pierwsze zdanie recenzji z „Bonnie i Clyde” („The New Yorker”, 14 październik 1967)
Wojna frakcyjna pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami Wszyscy moi przyjaciele nie żyją jest arcyciekawą wisienką na torcie roku 2020 (oczywiście wisienką mikroskopijnych rozmiarów, bo umówmy się: żyje nią tylko nasz zakątek bańki, który pod koniec roku nie siedzi w kurierskiej ciężarówce, nie rozwozi pizzy po mieście i nie nosi pielęgniarskiego fartucha w najgorszym momencie ever).
Wszystkim, którzy od kilku dni pytają mnie „jak mogłem” umieścić ten film w dziesiątce najlepszych filmów roku, odpowiadam cytatem z klasycznej książkowej analizy „obrzydliwej komedii” („gross-out comedy”) lat 70-tych, napisanej przez Williama Paula:
„[The aesthetic aim of gross-out comedy] is simple: make the audience laugh, make the audience scream with laughter, make it laugh in terror, create a *laff riot* or a *screamfest* to stir up the pleasure of pandemonium. In short, these films seek to create a festive, communal atmosphere in the theater. (…) True festive art, as both Bakhtin and Barber intend the term (…) is an art that ultimately celebrates community, much as any festival does. Where camp is ultimately exclusionary, festive art is always inclusionary. (…) Festivity is not opposed to the depth of meaning. (…) These films are works that want to address us in a racuous, rude, even repulsive voice, and what’s more, they take delight in the very objectionable qualities of this voice.”
[William Paul, Laughing Screaming: Modern Hollywood Horror & Comedy, Columbia University Press: New York 1994, pp. 74-79]
Pomijam teraz kwestię technicznej perfekcji zdjęć Cezarego Stoleckiego, montażu Jana Belcla, roboty pionu kaskaderskiego, rewelacyjnego castingu Nadii Lebik, pulsującej muzyki Łukasza Targosza, scenografii Meli Melak (dziwi mnie wszakże, jak wielu piszących o tym filmie zupełnie tych atutów nie dostrzega, co tylko potwierdza moją intuicję o tym, że kwestie formalne są wielu naszym komentatorom zwyczajnie obojętne.) Ten film miał wyglądać po amerykańsku i tak właśnie wygląda — zaczyna się jako nowobogacka landrynka „długiej reklamy Apartu” tylko po to, by na naszych oczach porąbać siekierą ten sprowadzony do lukrowanej esencji podwarszawski dobrobyt, a następnie zalać go keczupem (oraz — sic! — rzygowinami, bo bez nich nie ma gross-outu!).
Cały film ma wywrotowe podłoże klasowe przeszczepione z „Anioła zagłady” i „Wielkiego żarcia”: oto bananowa młodzież, która dokonuje auto-masakry w wyniku zlekceważenia pizzowego proletariusza i bawienia się zabawkami swoich bogatych rodziców. Finałowy eksces przemocy ma choreografię wcale nie gorszą od masakry zbirów Mansona w Pewnego razu w Hollywood — jest groteskową wizją „wojny wszystkich ze wszystkimi”, która (o czym komentatorzy lewicowi powinni wiedzieć najlepiej) stanowi podszewkę każdej uładzonej klasy średniej, a już zwłaszcza tej naszej — otulonej w sweterki z Zary, obudowującej się sprzętami AGD z Alessi i bawiącej się w amerykańskie New Year’s Eve zapominając na chwile o kredycie wziętym w Swiss frankach.
Przy okazji, premiera tego filmu stała się nieoczekiwanie okazją do prężenia najbardziej mieszczańskiego z mięśni, jakim jest święte oburzenie. żyjemy w czasie, w którym metodycznie stara się wyciąć z naszej kultury przestrzeń ekscesu — przestrzeń, w której fantazja nie zostaje poddana (auto)cenzurze i w której możemy na 100 minut zawiesić nasze obowiązki porządnych obywateli liberalnej demokracji. Jeśli fikcja ma spełniać w naszej kulturze jakieś zadanie poza zasilaniem narracji edukacyjnych, to powinna (przynajmniej okazjonalnie) stawać się właśnie polem ekscesu — niegrzecznym, głupim, obrzydliwym i naruszającym tabu. Taką funkcję od wieków spełnia literatura erotyczna — od Baśni tysiąca i jednej nocy do Dekameronu. Ważne jest jedynie to, jaki jest *punkt dojścia* ekscesu, a nie to, co dzieje się po drodze. A jaki punkt dojścia mamy tutaj…? Otóż w finale „Wszyscy przyjaciele nie żyją” dostajemy inkluzywną wizję zaświatów (całych na biało), w której jeden homofob dokonuje coming outu jako gej, drugi kibicuje jego pocałunkom ze ślicznym kolegą, różnice klasowe zostają zniesione, poczucie winy związane z seksem zostaje uchylone, Mormon może przestać odganiać demony pożądania, a MILF może tańczyć ze swoim zakochanym po uszy młodzikiem bez obawy o niszczącą moc czasu (która w świecie realnym została zaznaczona świetnym monologiem Krzywkowskiej na ganku — chapeau bas dla tej aktorki!).
Ten film jest ekscesem, wygłupem, jazdą i sztubackim żartem, w którym na końcu wszyscy dostają za swoje, każdy ma za uszami, a zbiorowe rażenie prądem powinno pełnić funkcję terapeutycznego, groteskowego elektrowstrząsu dla widowni umęczonej rokiem 2020 i całym jego cholernym gnojem. Osobiście dziękuję Bogu, że tych dwóch szalonych Słoweńców, Jan Belcl i Mitja Okorn, dało nam — smutnym i śmiertelnie poważnym Polakom, najchętniej turlającym się we własnej mizerii i celebrującym rodzime piekiełko w obawie, co by było, gdyby jego ściany raz na zawsze zburzyć — taki właśnie eksplodujący prezent Smerfa Zgrywusa. Z jednej strony jest to film „safe to hate” dla wielu (nie stoi za nim żaden z reżyserów posiadających status świętych krów, o których wysiłkach należy pisać nad Wisłą dobrze albo wcale), a z drugiej jest to dokładnie taka kiczowata piguła ze strzelającymi cukierkami, jakiej potrzebowaliśmy — wulgarna, radosna bombka eksplodująca na prześlicznej choince świata „długiej reklamy Apartu” i rozwalająca go w drzazgi.
Żeby nie było: dostrzegam wady tego filmu (scenariusz ma dziury, dialogi chwilami brzmią jak tłumaczone z innego języka, niektóre żarty to boomerskie suchary circa 1998, etc.). Ale jak napisała Pauline Kael w klasycznym eseju „Szmira, sztuka i kino”: „Możliwe, że jedyną i największą przyjemnością chodzenia do kina jest (…) przyjemność natury pozaestetycznej, polegająca na ucieczce od odpowiedzialności za należyte reakcje, jakich wymaga od nas oficjalna (szkolna) kultura. (…) Z dala od nadzoru i oficjalnej kultury, w ciemności sali kinowej, gdzie niczego się od nas nie wymaga i gdzie nikt się nami nie zajmuje, wolność od obowiązku i przymusu pozwala nam rozwinąć własną wrażliwość estetyczną. (…) Nieodpowiedzialność jest częścią składową przyjemności obcowania z każdą sztuką (…)”. (Pauline Kael, Co dzień w kinie. Przeł. Wanda Wertenstein. WAiF, Warszawa 1978, ss. 39). – wypowiedz z Facebooka autora, cytowana za jego zgodą.
NIE: Jacek Sobczyński, Newonce
Myślę, że nie my, krytycy i dziennikarze, powinniśmy rozmawiać o Wszyscy moi przyjaciele nie żyją, ale młodzi widzowie, bo to do nich jest skierowany ten film. Opiniami krytyków interesują się dziś niemal wyłącznie inni krytycy, masowy odbiorca ma je w dupie. Serio. To już nie te czasy, w których recenzja w poczytnym dzienniku sprawiała, że na film szło się, albo nie szło. Dzisiaj ważniejsza jest średnia na Filmwebie, IMDB, opinia znajomego albo to, co na serwisie streamingowym podsuwa nam algorytm. Smutne, ale prawdziwe.
Mam to szczęście, że na co dzień pracuję z ludźmi dużo młodszymi od siebie – 20, 22-latkami. Czasem nawet licealistami. To świetna, wspaniale oczyszczająca umysł i otwierająca oczy sprawa, bo pokazuje, że w mediach, w kulturze popularnej trendy zmieniają się o wiele szybciej, niż sobie to wyobrażamy. Porozmawiałem z nimi o filmie Jana Belcla i opinie były identyczne – to żenujący fantazmat mentalnych dziadów, którym wydaje się, że odkryli Amerykę i znaleźli klucz do młodego pokolenia. Tymczasem dla tego pokolenia poszanowanie dla drugiej osoby, seks za obopólną zgodą, brak jakiejkolwiek dyskryminacji słownej są rzeczami fundamentalnymi. I kiedy na ekranie widzą dziewczynę, która bluzga na swojego chłopaka, bo jest za mało męski, a potem ten sam chłopak gwałci ją i sika na twarz, patrzą na to jak na lądowanie ufoludków. To generacja, która wyrosła na społecznościówkach, sieciowym targowisku próżności i za wszelką cenę ucieka od oceniania i bycia ocenianymi. Starczy im tego, z czym muszą użerać się online. Sugestia do kolegów i koleżanek po piórze – wyjdźcie czasem z foyer kina podczas pokazów prasowych albo bankietów po premierach filmów, pogadajcie z ludźmi z gimnazjów czy liceów, a zrozumiecie, że świat wygląda już zupełnie inaczej. I najważniejszą teen sex comedy jest dzisiaj Sex Education, a nie American Pie czy Lody na patyku.
A skoro opinie dziennikarzy interesują głównie innych dziennikarzy, to ja też mam pytanie do wszystkich – bardzo dobrych, świetnie obeznanych i mówię to bez cienia ironii – krytyków, którzy zachwycają się Wszyscy moi przyjaciele nie żyją: poważnie chcecie legitymizować to własnymi nazwiskami? Przecież to jest otwarte dawanie przyzwolenia na to, żeby tak wyglądał ogólny obraz polskiej komedii (zapomniałbym – drugą grupą zawodową, którą interesują w 2020 opinie krytyków, są filmowcy). Sorry, kompletnie nie kupuję argumentów, że to taka konwencja i że przecież ten film jest świetnie zrealizowany – to tak, jakby głosować na partię, bo ma fajny program gospodarczy, a reszta jest w sumie nieistotna. Piszemy i mówimy o kinie od dawna, mamy potężny background kulturowy i wiemy, że nawet w obrębie konwencji są rzeczy świetne (Superbad, halo?) i słabe. Warto przemyśleć, komu dajemy okejkę, bo chyba lepiej, żeby polska komedia miała twarz „Juliusza”, a nie tego znerwicowanego wariata z siekierą, który leje dziewczynie do buzi. Pozdrawiam cieplutko.
TAK: Maciej Stasierski, Watching Closely, Kinotalk Podcast
Z Wszyscy moi przyjaciele nie żyją jest trochę jak z niektórymi filmami wspomnianego w napisach Quentina Tarantino – one nie trafią do wszystkich gustów i są skazane na podzielenie publiczności przez środek. Jan Belcl potraktował swój film najpewniej jako naukę i tworzenie własnego języka filmowego, i gdyby pod tym względem oceniać produkt finalny, to na pewno zawiódł, bo nic tutaj nowego nie znajdziemy, wartego filmoznawczej uwagi. Są nawiązania i łatwo rozpoznawalne popkulturowe tropy.
I na nich właśnie bym się skupił, bo wydają mi się one we Wszyscy moi przyjaciele nie żyją najważniejsze, i powinny mieć kluczowy wpływ na to, jak ten film będzie postrzegany, nie tylko przez krytyków. Z jednej strony bowiem znajdą się tacy kinomani, którzy pochłaniają easter eggi i różnego typu mrugnięcia okiem do widza, i dla nich ten film powinien być absolutnie idealną rozrywką. Ja tak go właśnie potraktowałem i przy solidnym wyłączeniu myślenia, okazał się on wspaniale rozegraną z widzem (przeciwko niemu?) partią szachów. Z drugiej strony są oczywiście krytycy, którzy zupełnie inaczej podchodzą do kina, trwając na stanowisku, że każda historia powinna mieć przynajmniej minimalny walor poznawczy, cel, intelektualne drugie dno. Gdzie leży prawda? Nie śmiem oceniać, ale po obejrzeniu filmu Belcla, można byłoby łatwo wskazać, którym odbiorcom ten film do gustu przypadnie, a którym nie.
Jak widać jednak, tak łatwa klasyfikacja Wszyscy moi przyjaciele nie żyją przegrywa w starciu z rzeczywistością. Tuż po premierze nastąpił bowiem wysyp opinii skrajnych i powstały swoiste “obozy”, których składu trudno było się spodziewać. Jedno jest pewne: ten film albo przyjmuje się względnie lub bardzo ciepło, albo skreśla się go niemal w całości. Poza tym jednak w dyskusji o nim praktycznie nic nie jest takie, jakim być powinno. Jak patrzę na wysyp bardzo skrajnych opinii na jego temat, to mam problem z określeniem, gdzie przechodzi ta linia podziału, bo znamienici komentatorzy, znawcy kultury, którzy przy okazji czują i czytają popkulturę w sposób taki, o jakim ja mógłbym tylko pomarzyć, marudzą, że te wszystkie nawiązania są prostackie, a sam film jest jedną wielką porażką. Mam nadzieję, że nie zabrzmi to jak wypowiedź napitego kolesia podrywającego dziewczynę na imprezie, który mówi do niej, żeby miała “trochę dystansu”, ale trochę wygląda mi to na sytuację, w której części oglądających zupełnie rozminęła się z konwencją zaproponowaną przez twórców. Nie chcę tutaj nikogo pouczać o tym, jak należy czytać i oglądać filmy. Niemniej wydaje mi się czymś co najmniej zaskakującym to, że niektórzy widzowie filmu Belcla, postanowili potraktować go na poważnie, a nie z przymrużeniem oka.
Nie mówię oczywiście o tym, że krytykujący ten film są pozbawieni poczucia humoru. Wniosek prędzej jest taki, że nie jest to ten rodzaj poczucia humoru, który cenią. Co więcej w tym zakresie zapewne się w większości przypadków zgadzamy, ale tutaj, trochę podobnie jak w moim ukochanym (a wcale nie mądrym) serialu The Boys, postrzeganie postaci potrafi zupełnie zmienić ocenę. Z drugiej strony całkowicie rozumiem rozczarowanie filmem, który miał być próbą horroru, bo podobnie jak w przypadku W lesie dziś nie zaśnie nikt ta próba pozostawia wiele do życzenia. Ta krytyka więc wydaje mi się w pełni uzasadniona i słuszna. Jednak w tym wypadku, nawet bardziej niż w kontekście filmu Bartosza Kowalskiego, będę walczył o docenienie innych walorów tej produkcji, których jest multum – od castingu, przez stylówę, po ryzykowną, ale jakże dostarczającą końcówkę.
Ta cała tyrada wydaje mi się szczególnie ważna w kontekście polskiego kina gatunkowego, o którym mówimy od lat, i którego nie dostajemy, bo widzowi zadowalają się komediami z białym plakatem.
Dlatego też po stronie nas, jako ludzi, których mniej lub więcej ludzi czyta, jest odpowiedzialność za to, aby do pewnego stopnia edukować widzów i inspirować ich do poznawania rozrywkowej strony kina. Coś czuję, że takiego Jana Belcla mogły zainspirować nie tylko filmy, ale właśnie głosy krytyków. Chyba, że to moje marzenie ściętej głowy…